wtorek, 28 października 2014

Miech który mierzy, czyli słów kilka o Zeissie Ikon Ikonta M

Dawno, dawno temu kupiłem od pewnego Chińczyka aparat Seagull 203. Aparat był w założeniu całkiem fajny, niestety Chińczyk trzymał go w piwnicy razem z maniokiem, czy jak się ichniejsze kartofle nazywają. W efekcie aparat przeżarty był przez pleśń. Wykwitów nie było widać, ale niestety nie funkcjonował jak należy. Plamka dalmierza zniknęła, migawka pracowała jak chciała, a samowyzwalacz już dawno oddalił się do krainy wiecznych fotograficznych łowów. Postanowiłem aparat odratować, ale naprawa okazała się być nieopłacalną. W zaistniałej sytuacji postanowiłem nabyć nowy aparat składany na film typu 120. Przeglądałem niemrawo portale aukcyjne tu i tam, kiedy kol. Pet napisał mi, że jest na RPA taki oto aparacik i podał adekwatny link. Wszedłem na stronę, na której był wystawiony rzeczony aparacik i niewiele myśląc nabyłem go dzięki opcji Kup teraz!

Ów wspomniany aparacik to Zeiss Ikon Ikonta M, o którym zgodnie z tym co napisałem w tytule, słów kilka Wam opowiem.
Aparat oznaczony symbolem 524/16 (łamane na 16 określa format aparatu, tj. 6x6) podobnież produkowany był w latach 1951 - 1955, co wydaje mnie się okresem dość krótkim, ale niestety ani dokładnego potwierdzenia, ani zaprzeczenia, że było inaczej nie znalazłem. Więc przyjmuję, że tak było. Aparat we wcześniejszym okresie produkcji miał oznaczenie handlowe Zeiss Ikon Ikonta III, a znany jest też jako Ikonta 3, Ikonta Mess.





Aparat był sprzedawany razem z eleganckim skórzanym futerałem w kolorze brunatnym. Na klapie futerału znajdziemy znak firmowy Zeiss Ikon. Futerał mocowany jest do aparatu wkrętem z gwintem 1/4''. Gwint o tym samym wymiarze znajduje się od spodu śruby mocującej, dzięki czemu kiedy chcemy aparat przykręcić do statywu, nie musimy wyjmować go z futerału.




Klapa futerału zamykana jest na zatrzask. 




Pod klapą znajdziemy pełną nazwę producenta, tj. ZEISS IKON A.G. STUTGART-GERMANY, oraz numer katalogowy futerału, tj. 1231/16. Patka zamykająca klapę przykrywa okienko podglądu numeru klatki. W razie gdybyśmy zapomnieli zamknąć zasuwkę, patka będzie chronić w jakimś stopniu okienko, przed promieniami słonecznymi.




Przesuwając zasuwkę widzimy, że wypstrykaliśmy w oszałamiającym tempie trzecią klatkę z dwunastu. Aha, znajdziemy tu tylko jedno okienko, bowiem w przeciwieństwie do wspomnianego seagulla, ikonta M rejestruje obraz wyłącznie w postaci kwadratu. 6x6. Przypominam, gdyby kto zapomniał.




Wyjąwszy aparat z futerału oczom naszym, oprócz marki i modelu, ukazują się trzy okienka, dwa pokrętła, dwa przyciski i jedne sanki. Środkowe okienko to okienko celownika. Boczne okienka, to okienka dalmierza.




Wciskając przycisk znajdujący się na obudowie, po lewo od sanek, kiedy patrzymy tak, jak normalnie się na aparat patrzy, zwalniamy blokadę klapki skrywającej tajemnicę w postaci miecha, zakończonego obiektywem zamocowanym w migawce PRONTOR SVS. Obiektyw w tym przypadku to Novar-Anastigmat, o ogniskowej 75mm i otworze względnym f=3,5. Bywały jednakowoż przypadki, że aparat był wyposażony w ten sam obiektyw, ale zamontowany na migawce PRONTOR-SV (tylko Ikonta III), oraz w obiektyw Zeiss Opton 3,5/75 (Tessar) w migawce Compur Rapid. Uprzedzając, migawka ta posiadała najszybszy czas 1/500 sekundy, w przeciwieństwie do Prontora, który posiadał najszybszy czas 1/300 sekundy.




Począwszy obserwację tyłu aparatu widzimy to co wcześniej, plus dwa wizjery. Patrząc w okrągły wizjer, patrzymy na dalmierz, patrząc w kwadratowy, patrzymy na celownik. Dalmierz w tym aparacie nie jest sprzężony z obiektywem, dlatego ustawiwszy odległość przy użyciu pokrętła znajdującego się po prawej stronie obudowy, należy tę odległość przenieść na obiektyw. Nie jest to procedura najszybsza, ale do wakacyjnych pstryków w zupełności wystarczy. Pokrętło po lewej wykorzystujemy aby przetransportować film do następnej klatki. Muszę Wam zdradzić że taki rozmieszczenie pokręteł nieco mnie irytuje, bowiem w innym aparacie, który mam, i do którego się przyzwyczaiłem, jest odwrotnie, pokrętło dalmierza z lewej, pokrętło transportu po prawej. Czasem zdarza się, że kiedy fotografuję Ikontą, przenoszę nawyki z Bessy Meßsucher i zaczynam kręcić lewym pokrętłem, myśląc że to dalmierz, ale nie. To przewijanie i zanim się zorientuję, przewinę o jakiś centymetr. tragedii nie ma, ale niesmak pozostaje.




Tu zasuwka odsunięta. Widzimy klatkę trzecią. Coś jak piętro trzecie, o którym rapował Kazimierz w utworze na mojej ulicy

Nie wspomniałem jeszcze, że na pokrywie komory filmu ukryły się napisy informujące nas, że producentem jest ZEISS IKON ze STUTTGARTU, i że aparat jest MADE IN GERMANY. To podają w okolicach okienka podglądu, a oprócz tego, po lewej stronie jest podane oznaczenie modelu, tj. numer 524/16, po prawej przy zawiasie jest z kolei numer seryjny, którego Wam nie podam, bo nie.




Patrząc od góry na aparat, na obudowie ciała aparatu widzimy po lewo pokrętło przewijania filmu, jak to w aparatach na film zwojowy, ciągle do przodu, kierunek obrotu wskazuje strzałka, tylko nie wiem po co, bo kręcić w przeciwną stronę i tak się nie da. To chyba dla Amerykanów, innego wyjaśnienia nie widzę. Wewnątrz kołowa karciocha pamięciochy. Można sobie dla lepszej pamięci ustawić czułość filmu jaki mamy w aparacie, oraz jego rodzaj. Mamy trzy skale numeryczne w stopniach DIN. Dla negatywu kolorowego (COLOR w czarnym polu), dla diapozytywu kolorowego (COLOR na srebrnym polu) i dla negatywu czarno-białego (to chyba tam gdzie jest oznaczenie /10° DIN). Na środku, na obudowie zespołu celownika widzimy przycisk zwalniający pokrywę obiektywu i sanki akcesoriów, w domyśle lampy błyskowej. Aha, podczas otwierania aparatu należy przechylić go nieco do przodu, wówczas miech sam się rozłoży. Niepochylenie będzie skutkować nierozłożeniem. Po prawej stronie znajduje się pokrętło dalmierza z naniesioną skalą odległości, obok niego spust migawki z gwintem wężyka spustowego, oraz tajemnicze okienko. To tajemnicze okienko, mrugające do nas aktualnie czerwonym celuloidem informuje, że film jest przewinięty do następnej klatki, w związku z czym można naciągnąć, a w efekcie wyzwolić migawkę. Znaczy pokazuje, że spust migawki nie jest zablokowany. W momencie wykonania zdjęcia okienko zakrywane jest adekwatną blaszką, znaczy jest blokada. Wówczas mimo naciągnięcia migawki zdjęcia nie wykonamy, bowiem spustu nie wciśniemy. Ażeby odblokować, trzeba przewinąć. I tak dwanaście razy, aż po sam filmu kres.

Patrząc wyżej, czyli do przodu aparatu widzimy migawkę PRONTOR-SVS z zaznaczonymi przysłonami (3,5 - 4 - 5,6 - 8 - 11 - 16 - 22 - 32), czasami otwarcia migawki (B - 1 - 2 - 5 - 10 - 25 - 50 - 100 - 300), przełącznikiem z trzema kolorowymi kropkami, oznaczonymi V - X - M, oraz gniazdko PC, do którego podłącza się lampy błyskowe. Na samej górze, która właściwie jest początkiem aparatu, widzimy skalę odległości. Obiektyw, po odczytaniu odległości z pokrętła dalmierza, ustawiamy na znacznik znajdujący się po prawej stronie wartości odległości. Coś bez sensu mnie to wyszło, ale właśnie tak ustawiamy. W migawkach PRONTOR-SV i PRONTOR-SVSi czas otwarcia migawki można nastawiać zarówno przed jak i po naciągnięciu tejże. W przypadku migawki COPMUR RAPID nie należało przełączać na czas 1/500 sekundy po naciągnięciu tejże. Inne czasy można było zmieniać. Tylko tego jednego nie, gdyż jak się można domyślić prowadziło to do uszkodzenia mechanizmu migawki.

Aha, jak widać przy przysłonie f/11 (nie jest to dokładnie ta przysłona) i przy odległości 15m (nie jest to dokładnie ta odległość) znajdują się czerwone kropki. W ten sposób producent oznaczył odległość hiperfokalną, co znaczy, że po ustawieniu znaczników przysłon i odległości na czerwone kropki otrzymamy ostre zdjęcie w zakresie od ca. czterech metrów (trzynaście stóp) do nieskończoności.




Od spodu dno. Widzimy wspomniany przy innej okazji gwint 1/4'', który służy do mocowania futerału do aparatu, a tego samego do statywu. Po bokach guziki, które odciągnąć należy podczas zakładania, tudzież zdejmowania szpul z filmem lub bez.




Patrząc lewym zezem widzimy lekko wystającą blaszkę, która stanowi zamek komory filmu. Na obudowie migawki widzimy z kolei wspomniany trójkolorowy przełącznik. Pozycję V ustawiamy kiedy chcemy użyć samowyzwalacza. Naciągamy wówczas migawkę jak zwykle, wciskamy spust jak zwykle, a le migawka nie zostanie wyzwolona jak zwykle, tylko z około dziesięciosekundowym opóźnieniem. Jak ktoś szparki, to ze sto metrów zdoła się oddalić od aparatu. A nie? Nastawę M wybieramy z kolei, kiedy chcemy użyć lampy spaleniowej, a X kiedy chcemy użyć lampy elektronicznej. W normalnym użytkowaniu aparatu zalecano ustawić wybierak na pozycji X. Z tej pozycji widzimy na obudowie migawki skalę głębi ostrości. Umiejscowienie jak by nie patrzeć wielce niefunkcjonalne, ale widać nie mieli pomysłu na inne jej umiejscowienie. A niesłusznie, bo taka skala w Bessie znajduje się na pokrętle dalmierza i tam się sprawdza.




Tu nic nowego. Co najwyżej nie wspomniany wcześniej przeze mnie naciąg migawki, który znajdziemy nad trójkątem oznaczającym ustawioną na obiektywie odległość. W cieniu skryło się jeszcze jedno logo ZEISS IKON. Umieszczone jest ono na metalowym wysięgniku, mechanizmu składania i rozkładania pokrywy aparatu. Podobny jest z drugiej strony i jest podobnie niewidoczny na zdjęciu. Ale czemu o tym wspominam? Otóż w ten sposób projektant oznaczył miejsce, w którym należy przyłożyć wektor siły, aby schować obiektyw i cały aparat skrzętnie zamknąć. Aparat dodatkowej blokady wyciągu miecha (tak jak np. Bessa) nie posiada.




Taki oksymoron, dalmierz z bliska. Swoją drogą strasznie metalowe słowa, dzyń, dzyń. Blokada zdjęta, naciągać i wykonywać.




Tak wygląda komora filmu w stanie pobudzenia miecha. Miech pobudzony do działania, my też zakładamy szpulę z filmem z prawej strony, z lewej zakładamy szpulę odbiorczą i nawijamy. Zamykamy, pstrykamy, przewijamy, otwieramy, zmieniamy. I tak odwieczny cykl natury. Wąż pożerający własny ogon. Armageddon. Nie, apokaliptyka!




Dwa pokolenia patrzą na Was z tego zdjęcia. Po prawej przedwojenna Bessa Meßsucher (1938 r.), po lewej powojenna Ikonta M (1955 r.). Jak by nie patrzeć, widać różnicę kadru.Bessa to format 6x9, Ikonta 6x6. Bessa z wkładką robiła też format 4,5x6, ale po więcej szczegółów odsyłam do adekwatnej recenzji, jeśli takowej jeszcze nie czytaliście.




I to by było wszystko co Wam chciałem napisać o tym aparacie. Podsumowania nie będzie. Dam za to na pocieszenie kilka kadrów aparatem tym wykonanych:

ORWO NP20 w Ultrafinie Plus




 














Kodak Ektar 100 w Tetenalu Colortec C-41 (VueScan, negfix8, gimp 2,8):



Tally ho!

wtorek, 17 czerwca 2014

Słodki żywot pomarańcza


Grzegorz "Skywalker" Skawiński razem z kolegami, w szlagierze z początku lat 80. życzył wszystkim słodkiego, miłego życia. Natomiast Świat po południu jest pomarańczą. Kiedy połączymy ze sobą te dwa wątki, co otrzymamy? Myślę, że otrzymamy pióro o wdzięcznej nazwie Dolce Vita Naranja.

Uprzedzając pytania, pióro które dziś Wam przedstawię w telegraficznym skrócie bez drutu, jest podróbką pióra Delta Dolce Vita, konkretnie modelu Oversize. Ile kosztuje oryginał, a ile podróbka każdy w Was może sprawdzić, a jak już sprawdzi, to ja mu tylko podpowiem, że tę dwudziestokrotną różnice w cenie widać. Nie żebym posiadał rzeczoną deltę, lub chociaż żebym kiedykolwiek się o nią otarł, ale takie rzeczy się wie.

Pióro nabyłem na ebay'u prosto z Republiki Chińskiej, to jest z Tajwanu. Kliknąłem, zapłaciłem i czekałem. No i się doczekałem, ale kiedy tylko otwarły się drzwi apteki, ujrzałem zatroskane lico mojego ulubionego listonosza, zapalonego kolarza amatora. Listonosz był zatroskany, bo karton w którym znajdowała się przesyłka, był zmiażdżony. Stroskałem się i ja. I byśmy się troskali po dziś dzień, gdybym nie wyjął mojego świeżo naostrzonego opinelka carbone No.9 i rozrezałem karton jak nie powiem co. Kamienie nam spadły z serc, a piasek z nerek. Okazało się bowiem, że pióro było dodatkowo zapakowane, w ozdobne etui, które miało postać (w sumie nadal ma) tuby aluminiowej, pomalowanej na czerwono. Muszą mieć jakąś dobrą farbę, bo to je amelinium, tego przecież nie pomaluje.


W środku tuby pióro nie było już tak elegancko zapakowane. Ot, zawinięte w celofan jaki czy coś podobnego. No, ale nie pora rozwodzić się nad dwoistością natury celofanu, trzeba go rozciąć i pokazać wszem i wobec co i jak.


Jak wspomniałem pióro bardzo nawiązuje do pióra delty kształtem i kolorem. Niestety nie nie do końca nawiązuje użytymi materiałami. Znaczy tworzywo z jakiego jest wykonane raczej nawiązuje, bo z tego co się orientuje, oba są wykonane z żywicy. Jedno lepszej, drugie ciut gorszej i śmierdzącej, choć do niemytego Konrada to i tak jej daleko. Gorzej sprawa ma się z wykończeniami. Ba! w tej kwestii to pióro bije na głowę, opisywane jakiś czas temu pióro Yiren 601. Natomiast nad podróbkowym konkurentem Dolce Vita Naranja ma przewagę, kiedy popatrzymy na beczkę. Ale to później zobaczycie sami.


Skuwka, tak jak w oryginale jest odkręcana. Różnicą, która pierwsza się rzuca w oczy, w stosunku do oryginału, to klips. Co prawda mocowanie klipsa jest podobne (w oryginale jest grubszy pierścień klipsa, jak by nie było), ale w Delcie mamy elegancki klips z wałeczkiem, a tu nie. No i Delta na szczycie skuwki posiada klejnot, a podróbka nie. No, ale cóż poradzić? Kupić oryginał, czy jak? Dobra, idźmy dalej. Kiedy już odkręciliśmy skuwkę i żeśmy powiedzieli "A", powiedzmy "PSIK" i przyjrzyjmy się. Jak już się przyjrzymy, widzimy dość dużą stalówkę, pomazaną czymś niby złotym, widzimy też dość krótką osadkę, a co za tym idzie gwint znajdujący się dość blisko stalówki. Z początku myślałem, że takie ułożenie tych elementów, będzie czynić chwyt dość niewygodnym, ale nie. Jest dobrze.


Pióro jako rezerwuar inkaustu wykorzystuje tłoczek, który jest dostarczany razem z piórem. Ot, zwykły internacjonał. Przy czym na zdjęciu widzimy złudzenie optyczne, jako że tłok siedzi bardzo płytko w osadce, wydaje się on być dłuższym, niż jest w rzeczywistości. Aha, w oryginale sprawa wygląda podobnie, z tą różnicą, że osadka posiada gwint, gwint który trzyma tłok. Jeśli wystarczająco już Wam namieszałem, przejdźmy dalej. Bo to przecież recenzja podróbki, a nie oryginału.


Pióro posiada stalową stalówkę, co jest oczywiste, bo gdyby posiadało złotą, to bym napisał, że posiada zlatkę. Stalówka przeogromna jak dla mnie, człowieka z bandy Robina Hooda, no ale skoro pióro jest oversized, to stalówka też nie kij dmuchał. Jest to blacha IPG i jak na tę klasę budżetową, jest bardzo, ale to bardzo przyzwoita. startuje od pierwszego kopa, pisze gładko. Jej tęgość, to powiedzmy coś między F i M. No i co muszę w sumie pochwalić, nie jest sucha tak jak ta w Yiren 601.


A skoro o wilku mowa, to kobyłka u płota. Nie jestem przekonany czy na zdjęciu to widać, ale "elementy ozdobne" w Yiren 601 milsze są dla oka, niż w Naranji. Jak widzicie, 601 to chudopachołek w porównaniu z pomarańczą, ale fakt, że cały jest wykonany z metalu powoduje, że jest cięższy od recenzowanego pióra, o ca. 10g.


Ba! Inne pióra to już totalne cieniasy.


Z tego zestawu jedynie Yiren i Pelikan pozwalają zatknąć sobie skuwkę na dupkę. Ani TWSBI, ani Naranja nam na to nie pozwoli. Znaczy od biedy jakoś to się da zrobić, ale skuwka nie siedzi pewnie, a co więcej przeważa pióro, co poważnie wpływa na dyskomfort pisania.


Jak widzicie materiał korpusu w Naranji nieporównywalnie lepiej wygląda niż w 601. W sumie gdyby wziąć nieco z tego, a nieco z tamtego, jak to śpiewał zespół Sham69, to powstałaby całkiem zgrabna podróba. Pewnie widzicie też, jak niepewnie siedzą kapy TWSBI i Naranji na ich dupkach.



Dane techniczne:
- długość pióra zamkniętego -- 147,5mm
- długość pióra (bez stalówki) -- 108,1mm
- długość skuwki -- 62,6mm
- średnica pióra -- 15,2mm
- masa pióra bez atramentu -- 33,39g
- pojemność tłoczka -- 0,52ml

Na koniec parę bazgrołków, z nieśmiertelnym motywem góralskim, wirującymi ciupagami, haj!






I pamiętaj, jeśli jesteś rycerzem Jedi, to nie jest pióro dla Ciebie.

Niech Moc będzie z Wami!


PS. Wiedziony ciekawością, dokupiłem stalówkę Knox K35 o tęgości EF. Stalówka pasuje idealnie, a pióro pisze teraz (jak dla mnie) o niebo lepiej. Kupiłem też stalówkę Knox K35 STUB 1,9mm i tu niestety spotkał mnie zawód, bo stalówka w ogóle nie leży na spływaku (jest odgięta do góry, a może spływak jest odgięty do dołu?), przez co pióro nie pisze. Chyba czeka mnie zakup kowadełka i powolne klepanie i dopasowywanie stalówki do spływaka. Także tego.

czwartek, 20 lutego 2014

Uwaga na kieszkonkowców!

   Miałem nie pisać tej recenzji, ale cóż, olej już się rozlał, więc nie ma co załamywać rąk, tylko trzeba podkasać rękawy i wziąć się do pracy.

   Pierwszy kontakt z aparatami kieszonkowymi na film 135 miałem dzięki uprzejmości mego Ojca, który gdzieś w okolicach 1990 - 91 roku kupił we Lwowie aparat łomo kompakt - awtomat, w skrócie określany jako łk-a. Czujecie? ŁKA. Młody podówczas byłem i nie wiedziałem nic o łomografii. Aparatu więc nie używałem, tym bardziej że koledzy na wycieczkach klasowych wyciągali elektryczne kodaki, a ten całkowicie ręcznie napędzany, obciachowy jakiś taki był. W każdym razie aparatu poważnie użyłem dopiero dziesięć lat później. Użyłem bodajże trzy razy i podziękowałem. Głównie za sprawą obiektywu (minitar-1 2,8/32), który winietował jak szlag, a z bliskiej odległości dawał takie dystorsje, że każdy bez wyjątku wyglądał jak łorms (taka znaczy glizda z gry, co to będę w nią grał), natomiast pomieszczenia wyglądały jakby były zaprojektowane na ciężarnym kwasie. Aha, fakt że użyłem aparatu związany był z tym, że w Internecie przeczytałem o wspomnianej łomografii, czego potem gorąco żałowałem. Przeczytałem też, że pierwowzorem łomo łk-a była cosina cx-1 lub cx-2. Czy optyka cosiny była równie fatalna co łk-a nie miałem okazji się przekonać, ale flickr pokazuje, że szału nie ma. Poza nieszczęsnym szkiełkiem na resztę nie narzekałem. Naświetlać film naświetlał, nawet w miarę poprawnie, także tego. Co do operowania aparatem, to jak wspomniałem naciąg był ręczny, a właściwie palcowy, bo naciągało się kciukiem kręcąc kołem zębatym. Fotografując wybór przysłony pozostawiało się aparatowi, a odległość ustawiało się strefowo na piktogramy, które objawiały się zresztą w wizjerze. Jakoś tak to było. Wiecie, aparatu nie mam już parę ładnych lat, więc to i owo zatarło się już w mej pamięci.

   Kiedy więc po kilku latach dojrzałem do wyprzedaży całego sowieckiego chłamu jaki posiadałem, bez żalu sprzedałem też i łk-a. Ale zaraz pomyślałem, że zaraz zaraz, nie używałem go wcale, ale taki kieszonkowy aparat to przecież fajna sprawa. Dlatego też, nie znając innej alternatywy, kupiłem olympusa xa-2. Właściwie to olek, oprócz tego, że był mydelnicą, niewiele się różnił od złomo. Ostrość nastawiana strefowo, brak wpływu na przysłonę, winieta (ale nie zawsze, jak teraz patrzę na zdjęcia)... Obiektyw był nawet ciemniejszy niż w łk-a i nieco węższy. Było to zuiko 3,5/35. Fakty związane z tym aparatem też mnie się powoli zacierają w pamięci. Pożyczyłem go bowiem jakieś trzy lata temu i tyle go widziałem... Pozostało parę tych zdjęć...

   Potem przez dłuższy czas nie wchodziłem w posiadanie żadnego aparatu tego pokroju, aż napisał mi Kolega po przeczytaniu recenzji krwawego Feliksa, że starczy tych socjalistycznych rupieci, żebym zrecenzował coś japońskiego, na przykład canona 7s. I tak się przekomarzaliśmy, aż Kolega wsunął propozycję, że pożyczy mi contaxa T. Ochoczo się zgodziłem, bo czemu by nie? Fakt, teraz przeklinam dzień, w którym zobowiązałem się zrecenzować ten aparacik, ale wtedy nie miałem żadnych obiekcji. No i tak się szykowałem do recenzji, że pomyślałem, a czemu nie dodać contax'owi konkurencji? W ten sposób stałem się posiadaczem olympus'a XA. Tak więc czas skrzyżować rękawice. 
 
 



  W srebrnym narożniku contax T, onieśmiela nas swą srebrzystą, aluminiową obudową. Ale niech Was to nie zmyli, klata jak u pirata, a w środku wata. A konkretnie plastik. no, ale pierwszy rzut oka onieśmiela niejednego przeciwnika, z przeciwnego narożnika.



  Patrząc od frontu nic nie widzimy, wojownik ów bowiem szczelnie kryje miękkie podbrzusze, pod gardą z klapki. W czasach młodości, należało pogilgać subtelnie dzyndzelek po lewej, a wówczas contax gardę odchylał, my wtedy hakiem buch go w czerep, klapa opadała, dzięki czemu uzyskiwaliśmy dostęp do miękkiego podbrzusza jakim były...




  ...Okienka wizjera i dalmierza, dioda samowyzwalacza, na prawo od nich oraz obiektyw sonnar 2,8/38 T*, od samego Karola Cajsa osobiście. No właśnie, ta klapka mnie osobiście od aparatu odstręcza. przez nią bowiem aparat traci wiele. Jak wiele? ano na przykład spróbujcie otworzyć aparat zimą, bez ściągania rękawic. Spróbujcie otworzyć niezauważenie na bazarku. No i ten chrzęst podczas otwierania. Jak bym za każdym razem miażdżył karalucha. Może tak ma być, ale ja za każdym razem byłem w stresie, że coś uszkodzę. Nad soczewką obiektywu widzimy ślepko światłomierza, które ma niby widzieć to samo, co widzi obiektyw. Ale pamiętajcie, to samo nie znaczy tak samo. No! Obiektyw posiada migawkę centralną i przysłonę o (jeśli mnie pamięć nie myli) ośmiu blaszkach. Tu niestety bije konkurenta na przysłowiową głowę.




  Patrząc na aparat od jego tej strony, widzimy gwint lampy błyskowej, pod nim trzy styki automatyki tejże. Widzimy też dumnie wyprężony obiektyw. Pierścień pierwszy, to pierścień ostrości. Działa gładko i miło, aż za miło. dlaczego? Ano dlatego, że za nim jest pierścień przysłon, który już tak miło nie chodzi, więc jeśli mamy ustawioną ostrość, a chcemy przestawić przysłonę, możemy być pewni, że ostrość też pójdzie w las. No, chyba że mamy dłonie czterolatki, albo sami jesteśmy czterolatkiem. Ale z tego co wiem, to w wieku czterech lat, zarówno pojęcie ostrości, plamki dalmierza, jak i przysłony i ekspozycji są czystą abstrakcją.




  A z kolei z tej strony widzimy wypukłość bicepsa, co biorąc pod uwagę, że to strona prawa, daje nam do myślenia. O! sznurek na nadgarstek jest zacny, ale firmowo trochę za długi, trzeba było zrobić węzeł, żeby nie spadał.



  Kiedy patrzymy na contax'a z góry, a ja na przykład patrzyłem na niego cały czas z góry i z pogardą, widzimy od lewej zakamuflowaną korbkę zwijania filmu oraz pierścień ją otaczający, a do zmiany czułości filmu służący, guzik, który wydłuża czas otwarcia migawki o +1,5EV, a pod niem suwadło, które uruchamia samowyzwalacz. Swoją drogą to nigdy nie wiedziałem, czy konkretne suwadło jest włączone, czy nie. Bo domyślnie, to jak czerwono, to włączone, a tu nie, tu odwrotnie. A tam to już w ogóle. Na prawym końcu mamy spust, którego kolor jest tym, co najbardziej mnie się w tym aparacie podobało, oraz elektroniczny licznik, który podobał mnie się mało, zwłaszcza jak na mrozie zaczęły słabować baterie, licznik się skasował i musiałem zaczynać wszystko od nowa.



  Poza tym licznik włączał się po otwarciu klapki, więc nie można nawet było sprawdzić, bez otwierania tejże, ile nam zostało pestek w magazynku. A pamiętajcie, że każde otwarcie, to chrzęszczenie chrząszcza.
   A kiedy już widzimy obiektyw od góry, to warto zwrócić uwagę na to, że ósemka jest zielona i kreska jest zielona. To hiperfokalna, że tak powiem.




  Sprowadzeni do parteru widzimy sznurowadło, przycisk blokady zwijania filmu, suwaczek zamykający wanienkę i śrubę na monetę o nominale 100¥, albo podobnym. W komorze mieszczą się dwie baterie SR44, lub jedna 2L76. Pewnie weszłoby też pół PX28, ale żadnej połówki nie miałem pod ręką (nie licząc pół litry spirytusu rektyfikowanego, rzecz jasna).



  Po robocie dobrze wziąć kąpiel. tu contax ma przewagę nad rywalem, że ma ciasną, ale własną wanienkę. Docisk filmu na zawiasie. i ciekawostka - naciąg, którego dźwignię widzimy tu w pełnej krasie, działa tylko kiedy klapka obiektywu jest otwarta. Czyli zakładając film, aparat ma być wyroztwierany, jak to mówią u nas, na wąsatym Podkarpaciu, jak stodoła na młóckę. No cóż, może w krainie przekwitłej wiśni tak lubią, ale do mnie nie przemawia coś takiego.




  Klap, klap, więcej krwi. wysuwany obiektyw musi być czymś uszczelniony, tym czymś jest welwetowy sweter widoczny w głębi komory filmu.



  Wanienka w środku, plastik, styki - nie wiadomo do czego komu potrzebne, więcej plastiku. Aha, otwarty aparat migawki nie wyzwala, za Chiny Ludowe. W sumie racja, bo kto robi zdjęcia przy otwartej wanience?



  

  Patrząc na barczyste plecy widzimy okienko objawiające nam czułość filmu użytego i guzik widzimy, który blokadę zdejmując, ustawienie tejże nam umożliwia. Wizjer takoż widzimy z wyraźną plamką dalmierza, oraz na koniec dźwignię ogólnie pojętego naciągu. Dźwignia chowa się w ciało aparatu na płask. Nie będę pisał, że w rękawicach nie ma szans, aby ją ruszyć, bo przecież rękawice ściągnęliśmy już przy drugim zdjęciu przecież. W wizjerze aparat za pomocą diod obwieszcza nam, jaki mniej więcej czas wybrał. Nie jest to zbyt dokładne, bo na skali mamy tylko 1/30s, 1/125s i 1/500s. Nie są to wszystkie czasy, bowiem aparat bezstopniowo wybiera między 8s, a 1/500s.



  Czas przedstawić czelendżera, w narożniku czarno-czerwonym. Jest to olympus XA, który nosi ksywę jajco. Albo Olgierd Mydelnica. Zaraz czarno-czerwony? Znaczy banderowiec!


  Podczas ważenia obywatel jajco, skrywa przed światem wszystko z wyjątkiem pimponka, który służy do zmiany przysłony, a także do otwierania lampy błyskowej. Widzimy też diodę, diodę, która podczas sprawdzania baterii świeci światłem czerwonym ciągłym. Nie pamiętam co robi podczas wyzwalania za pomocą samowyzwalacza, ale się dowiem. Dowiedziałem się. Błyska najpierw powoli, a potem przyspiesza. A jak przyspiesza, to wiadomo, że to już.




  Ale popieszczony mile rozsuwa swą obudowę, niczym rasowy ekshibicjonista, wystawiając na światło dnia obiektyw i tym podobne. Obiektyw to jak widać zuiko o światłosile f/2,8 i ogniskowej 35mm. Jest to nieco więcej niż w przypadku contaxa i to widać na zdjęciach. obiektyw ma przysłonę z dwóch blaszek, które dają kwadratowy otwór przysłony. słabo, co nie? Pod obiektywem mamy maciupcią dźwignię suwaka czułości filmu, który przesuwa nad obiektywem blaszkę z dziurkami, które udostępniają światło odpowiedniemu elementowi fotoelektrycznemu. Mała czułość, mała dziurka, mało światła, długi czas. Duża czułość, duża dziurka, dużo światła, krótki czas. tak to mniej więcej działa. Na samym dole widzimy dźwignię służącą do ustawiania ostrości. Powiem Wam, że tak jak rozsunięcie osłony obiektywu w rękawicach było dla mnie od początku oczywistą oczywistością, tak ustawienie ostrości już nie. Ale okazało się, że dźwigienka niemnożko wystaje poza obrys, co umożliwia ustawienie jej z dokładnością i precyzją. Aha, pimponkiem przysłon, też możemy majdrować w rękawicach, sam osobiście sprawdzałem.

 

   Rozsunięcie osłony powoduje także otwarcie okienka dalmierza. Całkiem automatycznie!



  Rzuciwszy okiem tu, bo warto, widzimy na samej górze gniazdko z popychaczem. Ten popychacz trąca lampę, dzięki czemu lampa się włącza. poniżej znajduje się gwintowane gniazdo, do którego mocuję się lampę. Na samym dole widzimy dwa styki, które sterują automatyką lampy.




  Patrząc z góry na aparat zamknięty, niczym Sezam Alego Baby, widzimy złożoną korbkę zwijania filmu, piezoelektryczny spust migawki, który w tym momencie i tak nie działa, bo po co? Oraz licznik klatek. normalny, analogowy. Taki w sam raz dla wąsatego Podkarpacia, czyli dla mnie. Wytrawny razwiedczik wypatrzy także wystającą, na kształt krajzegi, zębatkę. Zębatkę naciągu migawki i filmu przewijania.


  Dzięki ruchowi przesuwnemu osłony obiektywu zostaje zakryta korbka zwijania, ale odsłaniają się otwory głośniczka. Nie wiem po co, bo jego słychać zawsze, nawet wtedy kiedy aparat jest zasunięty. Znaczy nie zawsze. słychać go gdy sprawdzamy sprawność baterii, oraz wtedy kiedy używamy samowyzwalacza. Tryb pracy głośniczka jest taki sam, jak i diody na przedniej obudowie. Widzimy także skalę odległości z zaznaczoną na czerwono cyfrą 3. To na nią należy ustawić odległość, kiedy chcemy fotografować wykorzystując hiperfokalną natomiast przysłonę należy ustawić na wartość f/5,6, która dla odmiany jest namalowana złotą farbą. Niestety jeszcze tego nie widzieliście, ale wierzcie mi, że zostanie Wam objawione.



  Zerkając nieśmiało na spód aparatu widzimy od prawej gniazdo statywu, pokrywę komory baterii (otwieraną i zapełnianą w ten sam sposób, co pokrywa i komora contax'a T), przycisk zwalniający blokadę zwijania filmu, oraz w końcu, lecz nie na końcu wybierak wielofunkcyjny, aktualnie w stanie spoczynku. Ten wybierak służy nam do trzech różnych czynności:
  • do wydłużenia ekspozycji o +1,5EV;
  • do sprawdzenia czy baterie się nadają;
  • i do wykonania fotografii z samowyzwalacza.
   Wybierak jak dla mnie ma minus jeden taki, że wystaje poza obrys aparatu, kiedy używany. Ale z kolei plus taki, że na przykład podczas dodawania +1,5EV do ekspozycji, nie musimy go trzymać tak jak w przypadku wyżej omawianego konkurenta. No, i stanowi taką niby nóżkę (łac. parapodium), którą dla pewności się podpiera. To podparcie zwłaszcza docenimy fotografując z pomocą samowyzwalacza.





  Aparat otwiera się bez zaskoczenia, po prostu rozkłada się korbkę zwijania powrotnego, ciągnie się ją do góry, zatrzask zwalnia blokadę, a klapka się otwiera. Korbka blokuje się w położeniu górnym, dzięki czemu podczas zakładania kasety z filmem nic nam nie wadzi. Zresztą, co ja wam będę mówił? Widać jak na dłoni, że tu jest po katolicku, a nie jakieś wanienki. Psia ich mać!




  Plamka dalmierza okrągła, ale tylko z tej perspektywy, bo normalnie prostokątna. w wizjerze oprócz plamki i jakiegoś paprocha widać też ramkę określającą kadr, oraz skalę czasów od 1s do 1/500s, ze skokiem co 1EV. Czas mniej więcej wybrany przez aparat wskazuje wskazówka. Migawka może być otwarta nawet i dziesięć sekund, ale o tym aparat to bynajmniej ani słowem nie piśnie.




  Jeśli wytężyć wzrok, to tu chyba nawet widać tę wskazówkę. Jest skierowana całkiem na dół, w lewym dolnym rogu wizjera. To na górze to paproch, albo rzęsa czyjaś. Na pewno nie moja.




  Po podłączeniu lampy, należy przesunąć dźwignię przysłon całkiem do góry. Dzięki temu lampa się włącza, komunikując ten fakt wypuszczeniem guzika z żaróweczką w środku, dla lepszej komunikacji. Natomiast przysłona ustawia się w pozycji odpowiadającej mniej więcej f/3,5. Na lampie na lewo od palnika widzimy przełącznik czułości, który posiada trzy nastawy, 100ASA, 400ASA i AUTO. Pod okienkiem w którym widać czułość, znajdujemy okienko, które chyba sprawdza czy błysk był dobry. Do końca nie wiem, bo instrukcję lampy mam włoską, a ja po włosku to wiem tylko jak chleb z mortadelą kupić. Ha! ha! Daliście się nabrać, nawet tego nie umiem. Między palnikiem, a aparatem znajduje się pokrętło śruby łączącej obie części.




  Z tyłu lampy krótka instrukcja, informująca jak wyłączyć lampę oraz jaki jest zasięg lampy kiedy używamy filmu o czułości 100ASA, a jaki kiedy używamy filmu o czułości 400ASA. Ogólnie niewielki, ale pocieszam się, że w przypadku lampy A11, zasięg jest jeszcze mniejszy. Ale to nie ważne, bo żeby zrobić parę zdjęć u cioci na imieninach w zupełności wystarczy.




   Tu widzimy co do czego. Znaczy, co do czego pasuje. O, a na to thc5 to nie zwróciłem wcześniej uwagi. Ciekawe.






  I na koniec lampa samojedna. tezaurus twierdzi, że samojezdna, ale ja wiem lepiej. Miałem ją w rękach nie raz i nie dwa i żadnych kółek nie widziałem. Aha, lampa zasilana jest dwiema bateriami LR6, w przeciwieństwie do słabszej A11, która błyskała zasilana tylko jedną baterią LR6.

   I to by było na tyle, jak to mawiał profesor mniemanologii stosowanej. Można by się pokusić o dyskusję o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą, ale już mnie się nie chce. Może następnym razem.

  Tally ho!