Miałem
nie pisać tej recenzji, ale cóż, olej już się rozlał, więc nie
ma co załamywać rąk, tylko trzeba podkasać rękawy i wziąć się
do pracy.
Pierwszy
kontakt z aparatami kieszonkowymi na film 135 miałem dzięki
uprzejmości mego Ojca, który gdzieś w okolicach 1990 - 91 roku
kupił we Lwowie aparat łomo kompakt - awtomat, w skrócie określany
jako łk-a. Czujecie? ŁKA. Młody podówczas byłem i nie wiedziałem nic o łomografii. Aparatu więc nie używałem, tym bardziej że koledzy na
wycieczkach klasowych wyciągali elektryczne kodaki, a ten
całkowicie ręcznie napędzany, obciachowy jakiś taki był. W
każdym razie aparatu poważnie użyłem dopiero dziesięć
lat później. Użyłem bodajże trzy razy i podziękowałem. Głównie
za sprawą obiektywu (minitar-1 2,8/32), który winietował jak
szlag, a z bliskiej odległości dawał takie dystorsje, że każdy
bez wyjątku wyglądał jak łorms (taka znaczy glizda z gry, co to będę w nią grał), natomiast pomieszczenia wyglądały
jakby były zaprojektowane na ciężarnym kwasie. Aha, fakt że użyłem
aparatu związany był z tym, że w Internecie przeczytałem o
wspomnianej łomografii, czego potem gorąco żałowałem.
Przeczytałem też, że pierwowzorem łomo łk-a była cosina cx-1 lub
cx-2. Czy optyka cosiny była równie fatalna co łk-a nie miałem
okazji się przekonać, ale flickr pokazuje, że szału nie ma. Poza
nieszczęsnym szkiełkiem na resztę nie narzekałem. Naświetlać
film naświetlał, nawet w miarę poprawnie, także tego. Co do
operowania aparatem, to jak wspomniałem naciąg był ręczny, a
właściwie palcowy, bo naciągało się kciukiem kręcąc kołem
zębatym. Fotografując wybór przysłony pozostawiało się
aparatowi, a odległość ustawiało się strefowo na piktogramy,
które objawiały się zresztą w wizjerze. Jakoś tak to było.
Wiecie, aparatu nie mam już parę ładnych lat, więc to i owo
zatarło się już w mej pamięci.
Kiedy
więc po kilku latach dojrzałem do wyprzedaży całego sowieckiego
chłamu jaki posiadałem, bez żalu sprzedałem też i łk-a. Ale
zaraz pomyślałem, że zaraz zaraz, nie używałem go wcale, ale
taki kieszonkowy aparat to przecież fajna sprawa. Dlatego też, nie
znając innej alternatywy, kupiłem olympusa xa-2. Właściwie to
olek, oprócz tego, że był mydelnicą, niewiele się różnił od
złomo. Ostrość nastawiana strefowo, brak wpływu na przysłonę,
winieta (ale nie zawsze, jak teraz patrzę na zdjęcia)... Obiektyw był nawet ciemniejszy niż w łk-a i nieco
węższy. Było to zuiko 3,5/35. Fakty związane z tym aparatem też
mnie się powoli zacierają w pamięci. Pożyczyłem go bowiem jakieś
trzy lata temu i tyle go widziałem... Pozostało
parę tych zdjęć...
Potem
przez dłuższy czas nie wchodziłem w posiadanie żadnego aparatu
tego pokroju, aż napisał mi Kolega po przeczytaniu recenzji
krwawego
Feliksa, że starczy tych socjalistycznych rupieci, żebym
zrecenzował coś japońskiego, na przykład canona 7s. I tak się
przekomarzaliśmy, aż Kolega wsunął propozycję, że pożyczy mi
contaxa T. Ochoczo się zgodziłem, bo czemu by nie? Fakt, teraz
przeklinam dzień, w którym zobowiązałem się zrecenzować ten
aparacik, ale wtedy nie miałem żadnych obiekcji. No i tak się
szykowałem do recenzji, że pomyślałem, a czemu nie dodać
contax'owi konkurencji? W ten sposób stałem się posiadaczem
olympus'a XA. Tak więc czas skrzyżować rękawice.
W
srebrnym narożniku contax T, onieśmiela nas swą srebrzystą,
aluminiową obudową. Ale niech Was to nie zmyli, klata jak u pirata,
a w środku wata. A konkretnie plastik. no, ale pierwszy rzut oka
onieśmiela niejednego przeciwnika, z przeciwnego narożnika.
Patrząc
od frontu nic nie widzimy, wojownik ów bowiem szczelnie kryje
miękkie podbrzusze, pod gardą z klapki. W czasach młodości,
należało pogilgać subtelnie dzyndzelek po lewej, a wówczas contax
gardę odchylał, my wtedy hakiem buch go w czerep, klapa opadała,
dzięki czemu uzyskiwaliśmy dostęp do miękkiego podbrzusza jakim
były...
...Okienka
wizjera i dalmierza, dioda samowyzwalacza, na prawo od nich oraz
obiektyw sonnar 2,8/38 T*, od samego Karola Cajsa osobiście. No
właśnie, ta klapka mnie osobiście od aparatu odstręcza. przez nią
bowiem aparat traci wiele. Jak wiele? ano na przykład spróbujcie
otworzyć aparat zimą, bez ściągania rękawic. Spróbujcie
otworzyć niezauważenie na bazarku. No i ten chrzęst podczas
otwierania. Jak bym za każdym razem miażdżył karalucha. Może tak
ma być, ale ja za każdym razem byłem w stresie, że coś uszkodzę.
Nad soczewką obiektywu widzimy ślepko światłomierza, które ma
niby widzieć to samo, co widzi obiektyw. Ale pamiętajcie, to samo
nie znaczy tak samo. No! Obiektyw posiada migawkę centralną i
przysłonę o (jeśli mnie pamięć nie myli) ośmiu blaszkach. Tu
niestety bije konkurenta na przysłowiową głowę.
Patrząc
na aparat od jego tej strony, widzimy gwint lampy błyskowej, pod nim
trzy styki automatyki tejże. Widzimy też dumnie wyprężony
obiektyw. Pierścień pierwszy, to pierścień ostrości. Działa
gładko i miło, aż za miło. dlaczego? Ano dlatego, że za nim jest
pierścień przysłon, który już tak miło nie chodzi, więc jeśli
mamy ustawioną ostrość, a chcemy przestawić przysłonę, możemy
być pewni, że ostrość też pójdzie w las. No, chyba że mamy
dłonie czterolatki, albo sami jesteśmy czterolatkiem. Ale z tego co
wiem, to w wieku czterech lat, zarówno pojęcie ostrości, plamki
dalmierza, jak i przysłony i ekspozycji są czystą abstrakcją.
A
z kolei z tej strony widzimy wypukłość bicepsa, co biorąc pod
uwagę, że to strona prawa, daje nam do myślenia. O! sznurek na
nadgarstek jest zacny, ale firmowo trochę za długi, trzeba było
zrobić węzeł, żeby nie spadał.
Kiedy
patrzymy na contax'a z góry, a ja na przykład patrzyłem na niego
cały czas z góry i z pogardą, widzimy od lewej zakamuflowaną
korbkę zwijania filmu oraz pierścień ją otaczający, a do zmiany
czułości filmu służący, guzik, który wydłuża czas otwarcia
migawki o +1,5EV, a pod niem suwadło, które uruchamia
samowyzwalacz. Swoją drogą to nigdy nie wiedziałem, czy konkretne
suwadło jest włączone, czy nie. Bo domyślnie, to jak czerwono, to
włączone, a tu nie, tu odwrotnie. A tam to już w ogóle. Na prawym
końcu mamy spust, którego kolor jest tym, co najbardziej mnie się
w tym aparacie podobało, oraz elektroniczny licznik, który podobał
mnie się mało, zwłaszcza jak na mrozie zaczęły słabować
baterie, licznik się skasował i musiałem zaczynać wszystko od
nowa.
Poza
tym licznik włączał się po otwarciu klapki, więc nie można
nawet było sprawdzić, bez otwierania tejże, ile nam zostało
pestek w magazynku. A pamiętajcie, że każde otwarcie, to
chrzęszczenie chrząszcza.
A
kiedy już widzimy obiektyw od góry, to warto zwrócić uwagę na
to, że ósemka jest zielona i kreska jest zielona. To hiperfokalna,
że tak powiem.
Sprowadzeni
do parteru widzimy sznurowadło, przycisk blokady zwijania filmu,
suwaczek zamykający wanienkę i śrubę na monetę o nominale 100¥,
albo podobnym. W komorze mieszczą się dwie baterie SR44, lub jedna
2L76. Pewnie weszłoby też pół PX28, ale żadnej połówki nie
miałem pod ręką (nie licząc pół litry spirytusu
rektyfikowanego, rzecz jasna).
Po
robocie dobrze wziąć kąpiel. tu contax ma przewagę nad rywalem,
że ma ciasną, ale własną wanienkę. Docisk filmu na zawiasie. i
ciekawostka - naciąg, którego dźwignię widzimy tu w pełnej
krasie, działa tylko kiedy klapka obiektywu jest otwarta. Czyli
zakładając film, aparat ma być wyroztwierany, jak to mówią u
nas, na wąsatym Podkarpaciu, jak stodoła na młóckę. No cóż,
może w krainie przekwitłej wiśni tak lubią, ale do mnie nie
przemawia coś takiego.
Klap,
klap, więcej krwi. wysuwany obiektyw musi być czymś uszczelniony,
tym czymś jest welwetowy sweter widoczny w głębi komory filmu.
Wanienka
w środku, plastik, styki - nie wiadomo do czego komu potrzebne,
więcej plastiku. Aha, otwarty aparat migawki nie wyzwala, za Chiny
Ludowe. W sumie racja, bo kto robi zdjęcia przy otwartej wanience?
Patrząc
na barczyste plecy widzimy okienko objawiające nam czułość filmu
użytego i guzik widzimy, który blokadę zdejmując, ustawienie
tejże nam umożliwia. Wizjer takoż widzimy z wyraźną plamką
dalmierza, oraz na koniec dźwignię ogólnie pojętego naciągu.
Dźwignia chowa się w ciało aparatu na płask. Nie będę pisał,
że w rękawicach nie ma szans, aby ją ruszyć, bo przecież
rękawice ściągnęliśmy już przy drugim zdjęciu przecież. W
wizjerze aparat za pomocą diod obwieszcza nam, jaki mniej więcej
czas wybrał. Nie jest to zbyt dokładne, bo na skali mamy tylko
1/30s, 1/125s i 1/500s. Nie są to wszystkie czasy, bowiem aparat
bezstopniowo wybiera między 8s, a 1/500s.
Czas
przedstawić czelendżera, w narożniku czarno-czerwonym. Jest to
olympus XA, który nosi ksywę jajco. Albo Olgierd Mydelnica. Zaraz
czarno-czerwony? Znaczy banderowiec!
Podczas
ważenia obywatel jajco, skrywa przed światem wszystko z wyjątkiem
pimponka, który służy do zmiany przysłony, a także do otwierania
lampy błyskowej. Widzimy też diodę, diodę, która podczas
sprawdzania baterii świeci światłem czerwonym ciągłym. Nie
pamiętam co robi podczas wyzwalania za pomocą samowyzwalacza, ale
się dowiem. Dowiedziałem się. Błyska najpierw powoli, a potem
przyspiesza. A jak przyspiesza, to wiadomo, że to już.
Ale
popieszczony mile rozsuwa swą obudowę, niczym rasowy
ekshibicjonista, wystawiając na światło dnia obiektyw i tym
podobne. Obiektyw to jak widać zuiko o światłosile f/2,8 i
ogniskowej 35mm. Jest to nieco więcej niż w przypadku contaxa i to
widać na zdjęciach. obiektyw ma przysłonę z dwóch blaszek, które
dają kwadratowy otwór przysłony. słabo, co nie? Pod obiektywem
mamy maciupcią dźwignię suwaka czułości filmu, który przesuwa
nad obiektywem blaszkę z dziurkami, które udostępniają światło
odpowiedniemu elementowi fotoelektrycznemu. Mała czułość, mała
dziurka, mało światła, długi czas. Duża czułość, duża
dziurka, dużo światła, krótki czas. tak to mniej więcej działa.
Na samym dole widzimy dźwignię służącą do ustawiania ostrości.
Powiem Wam, że tak jak rozsunięcie osłony obiektywu w rękawicach
było dla mnie od początku oczywistą oczywistością, tak
ustawienie ostrości już nie. Ale okazało się, że dźwigienka
niemnożko wystaje poza obrys, co umożliwia ustawienie jej z
dokładnością i precyzją. Aha, pimponkiem przysłon, też możemy
majdrować w rękawicach, sam osobiście sprawdzałem.
Rozsunięcie
osłony powoduje także otwarcie okienka dalmierza. Całkiem
automatycznie!
Rzuciwszy
okiem tu, bo warto, widzimy na samej górze gniazdko z popychaczem.
Ten popychacz trąca lampę, dzięki czemu lampa się włącza.
poniżej znajduje się gwintowane gniazdo, do którego mocuję się
lampę. Na samym dole widzimy dwa styki, które sterują automatyką
lampy.
Patrząc
z góry na aparat zamknięty, niczym Sezam Alego Baby, widzimy złożoną korbkę
zwijania filmu, piezoelektryczny spust migawki, który w tym momencie
i tak nie działa, bo po co? Oraz licznik klatek. normalny,
analogowy. Taki w sam raz dla wąsatego Podkarpacia, czyli dla mnie.
Wytrawny razwiedczik wypatrzy także wystającą, na kształt
krajzegi, zębatkę. Zębatkę naciągu migawki i filmu przewijania.
Dzięki
ruchowi przesuwnemu osłony obiektywu zostaje zakryta korbka
zwijania, ale odsłaniają się otwory głośniczka. Nie wiem po co,
bo jego słychać zawsze, nawet wtedy kiedy aparat jest zasunięty.
Znaczy nie zawsze. słychać go gdy sprawdzamy sprawność baterii,
oraz wtedy kiedy używamy samowyzwalacza. Tryb pracy głośniczka
jest taki sam, jak i diody na przedniej obudowie. Widzimy także
skalę odległości z zaznaczoną na czerwono cyfrą 3. To na nią
należy ustawić odległość, kiedy chcemy fotografować
wykorzystując hiperfokalną natomiast przysłonę należy ustawić
na wartość f/5,6, która dla odmiany jest namalowana złotą farbą.
Niestety jeszcze tego nie widzieliście, ale wierzcie mi, że
zostanie Wam objawione.
Zerkając
nieśmiało na spód aparatu widzimy od prawej gniazdo statywu,
pokrywę komory baterii (otwieraną i zapełnianą w ten sam sposób,
co pokrywa i komora contax'a T), przycisk zwalniający blokadę
zwijania filmu, oraz w końcu, lecz nie na końcu wybierak
wielofunkcyjny, aktualnie w stanie spoczynku. Ten wybierak służy
nam do trzech różnych czynności:
- do wydłużenia ekspozycji o +1,5EV;
- do sprawdzenia czy baterie się nadają;
- i do wykonania fotografii z samowyzwalacza.
Wybierak
jak dla mnie ma minus jeden taki, że wystaje poza obrys aparatu,
kiedy używany. Ale z kolei plus taki, że na przykład podczas
dodawania +1,5EV do ekspozycji, nie musimy go trzymać tak jak w
przypadku wyżej omawianego konkurenta. No, i stanowi taką niby
nóżkę (łac. parapodium), którą dla pewności się podpiera. To
podparcie zwłaszcza docenimy fotografując z pomocą samowyzwalacza.
Aparat
otwiera się bez zaskoczenia, po prostu rozkłada się korbkę
zwijania powrotnego, ciągnie się ją do góry, zatrzask zwalnia
blokadę, a klapka się otwiera. Korbka blokuje się w położeniu
górnym, dzięki czemu podczas zakładania kasety z filmem nic nam
nie wadzi. Zresztą, co ja wam będę mówił? Widać jak na dłoni,
że tu jest po katolicku, a nie jakieś wanienki. Psia ich mać!
Plamka
dalmierza okrągła, ale tylko z tej perspektywy, bo normalnie
prostokątna. w wizjerze oprócz plamki i jakiegoś paprocha widać
też ramkę określającą kadr, oraz skalę czasów od 1s do 1/500s,
ze skokiem co 1EV. Czas mniej więcej wybrany przez aparat wskazuje
wskazówka. Migawka może być otwarta nawet i dziesięć sekund, ale
o tym aparat to bynajmniej ani słowem nie piśnie.
Jeśli
wytężyć wzrok, to tu chyba nawet widać tę wskazówkę. Jest
skierowana całkiem na dół, w lewym dolnym rogu wizjera. To na
górze to paproch, albo rzęsa czyjaś. Na pewno nie moja.
Po
podłączeniu lampy, należy przesunąć dźwignię przysłon całkiem
do góry. Dzięki temu lampa się włącza, komunikując ten fakt
wypuszczeniem guzika z żaróweczką w środku, dla lepszej
komunikacji. Natomiast przysłona ustawia się w pozycji
odpowiadającej mniej więcej f/3,5. Na lampie na lewo od palnika
widzimy przełącznik czułości, który posiada trzy nastawy,
100ASA, 400ASA i AUTO. Pod okienkiem w którym widać czułość,
znajdujemy okienko, które chyba sprawdza czy błysk był dobry. Do
końca nie wiem, bo instrukcję lampy mam włoską, a ja po włosku
to wiem tylko jak chleb z mortadelą kupić. Ha! ha! Daliście się
nabrać, nawet tego nie umiem. Między palnikiem, a aparatem znajduje
się pokrętło śruby łączącej obie części.
Z
tyłu lampy krótka instrukcja, informująca jak wyłączyć lampę
oraz jaki jest zasięg lampy kiedy używamy filmu o czułości
100ASA, a jaki kiedy używamy filmu o czułości 400ASA. Ogólnie
niewielki, ale pocieszam się, że w przypadku lampy A11, zasięg
jest jeszcze mniejszy. Ale to nie ważne, bo żeby zrobić parę
zdjęć u cioci na imieninach w zupełności wystarczy.
Tu
widzimy co do czego. Znaczy, co do czego pasuje. O, a na to thc5 to
nie zwróciłem wcześniej uwagi. Ciekawe.
I
na koniec lampa samojedna. tezaurus twierdzi, że samojezdna, ale ja
wiem lepiej. Miałem ją w rękach nie raz i nie dwa i żadnych kółek
nie widziałem. Aha, lampa zasilana jest dwiema bateriami LR6, w
przeciwieństwie do słabszej A11, która błyskała zasilana tylko
jedną baterią LR6.
I
to by było na tyle, jak to mawiał profesor mniemanologii
stosowanej. Można by się pokusić o dyskusję o wyższości świąt
Bożego Narodzenia nad Wielkanocą, ale już mnie się nie chce. Może
następnym razem.
Tally
ho!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz